poniedziałek, 27 stycznia 2014

Miśka: Nowy przyjaciel godny mojej osoby.


Tak, tak. Żadnego sklepu, niczego. Zupełne odludzie. Wzdycham ciężko, wysiadając z samochodu. W głowie odbijają mi się echem słowa byłej przyjaciółki "Ty, Miśka, zawsze jesteś taka wybredna. Zupełnie nie da się tobie przypasować." powiedziałam jej wtedy żeby pilnowała końcówki swojego długiego nosa, ale w głębi duszy wiedziałam, że ma rację. Jestem zbyt wybredna. Za dużo muszę znosić z trudem zamiast to tolerować. Kręcę lekko głową, żeby przestać myśleć o moim trudnym charakterze. Ojciec popycha furtkę a ja przekraczam ją jako ostatnia. Wsłuchuję się w chrzęst grubego żwiru pod butami i uświadamiam sobie, że teraz będę go słyszeć już bezustannie. Wszystko w okolicach domu jest dziwne. O ile to dobre słowo. Jest jak we śnie zupełnie zbyt pięknie. Domek nie jest duży. Z pewnością ma dwa piętra, brak mu strychu. Może ma piwnicę. Nie jest nowy. Nie ma też pięćdziesięciu lat. Jest rok, może dwa lata ode mnie starszy. Dziewiętnaście albo dwadzieścia lat. Zaciskam powieki, kiedy z pomiędzy chmur wysuwa się nagle słońce i pada prawie dokładnie na moją twarz. Przysuwam się bliżej ceglanej ściany, idąc wzdłuż niej. Staję przed drzwiami i nagle stwierdzam, że wcale nie mam ochoty teraz tam wchodzić. Rzucam plecak obok drzwi do innych pakunków i ruszam w stronę furtki z drugiej strony ogrodzenia, która niewątpliwie prowadzi do lasu. Choroba lokomocyjna wywróciła mi żołądek na drugą stronę. Oddycham głęboko świeżym, chłodnym powietrzem wypełnionym orzeźwiającym zapachem deszczu, który przestał padać. Robię krok i dopiero wtedy spoglądam przed siebie. Nie znam tego miejsca. Las jest... Przerażający. Drzewa rosną gęsto, po ziemi wiją się długie, kolczaste krzaki jeżyn. Gęste, liściaste korony dębów i klonów blokują dostęp większości promieni słonecznych. Plamy świeżego słońca leżą na ziemi porozrzucane bez żadnego porządku  Nie ma w nim nic przyjemnego dla oka. Wydaje się być...
Nieoswojony. Z ciemnych kątów wydają się łypać na mnie groźnie obce oczy, chcące przegonić obcego ze swojego domu. Uświadamiam sobie, jak zabawnie muszę wyglądać, stojąc tak w pół kroku wpatrzona w górę, jakby przytłoczona potęgą nieznanej puszczy. Opuszczam uniesione wcześniej przedramiona, ale nie ruszam się z miejsca. Po moich plecach przebiega zimny dreszcz. Gdyby nie fakt, że dzieli mnie zaledwie metr od bezpiecznej furtki, z pewnością odwróciłabym się na pięcie i odbiegała. Ale tak nie mam się czego bać. Przełykam ślinę i robię krok po udeptanej trawie. Przede mną biegnie ścieżka na oko stu metrowa, która później skręca w prawo i ginie mi z oczu. Nad całą długością drogi wydeptanej pewnie nie tylko ludzkimi stopami, pochylają się gałęzie drzew najróżniejszych rodzajów. Przeważają liściaste, ale widzę też podobne do szczotek do butelek gałęzie sosen, czy... Innych tego typu. Nie znam się na roślinach zupełnie. Cud, że rozpoznałam dęby i klony. Już mam się odwrócić, kiedy słyszę ruch. Aż dziwne, że mój zepsuty słuchaniem głośnej muzyki słuch to zarejestrował. Odwracam się powoli w prawą stronę, gotowa rzucić się do ucieczki przed wilkiem czy innym dzikim zwierzęciem, kiedy dostrzegam... Kota. Dość dużego, domowego kota i muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie widziałam podobnego zwierza. Ma duże, bursztynowe oczy w kształcie migdałów. Mimo, że jego futro jest względnie krótkie, to wydaje się być gęste i zbite. W blasku słońca ma dziwaczny, rudy poblask i to on daje mu niewiarygodny wygląd. Właściwie, to mówię o nim w rodzaju męskim a tak naprawę nie mam pojęcia, czy nie jest samicą. Moja matka ma hodowlę rasowców, ale co z tego. Nawet dała mi jednego. Jako prezent. Znam się całkiem dobrze na kotach, w końcu mieszkam pod jednym dachem z około dwudziestoma. Koty są niezależne i samowystarczalne. Ten tu jest dobrze odżywiony i czysty. Kolejna cecha wyróżniająca te zwierzęta. Nigdy nie widziałam brudnego kotowatego. Zawsze zadbane, nawet, jeśli są bezpańskie. - Ładniutki jesteś, wiesz? - Odzywam się do niego głupawo, bo przecież nie mam najmniejszej szansy uzyskania odpowiedzi. Ale ją otrzymuję. Jest nią krótkie miauknięcie, nie znaczące zupełnie nic. - Aleś ty skromny - żartuję w jego kierunku, po czym cofam się, otwieram furtkę i kieruję się z powrotem w stronę domu. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie odwrócić się przez ramię na czarnego kota. Chwytam spojrzeniem moment, kiedy wskakuje na ogrodzenie, zatrzymuje się na nim, po czym skacze na ziemię i dogania mnie w mgnieniu oka.

Tośka: Chłodny początek lata.

- Tośka!
Ochrypły głos mojego starszego brata wyrywa mnie z objęć Morfeusza, w których było mi tak bajecznie dobrze. Oho. Zaczęło się. Patrzę na zegarek i z jękiem odkrywam, że jest parę minut po szóstej. Zabiję go.
- Tocha!
Znów Witek. Wpół przytomna wynurzam się spod kołdry i powoli wygrzebuję się z ciepłej pościeli, wsuwam na bose stopy puchate kapcie i w zielono-różowej pidżamie idę, szurając nogami, do kuchni, nie patrząc na brata od razu podchodzę do szafki i wyjmuję z niej mąkę i mleko.
- Straszna z ciebie ciota, Witek - Warczę - Przylepię ci karteczki na szafkach, żebyś mnie tak nie wołał, gdy to ty masz ranną robotę - W odpowiedzi słyszę głupkowate śmiechy, odwracam się i przy stole widzę Krzyśka i Bartka, najlepszych kumpli mojego starszego brata. Mam na sobie za małą od wielu lat pidżamę, w której bardzo dokładnie widać rozmiar mojego biustu, do tego moje włosy przedstawiają sobą truskawkowe blond afro.
- Dzięki, siostrzyczko - Mówi Witek stojący z mikserem w ręce i uśmiechający się wyraźnie ubawiony - Tak w ogóle już nic - Dodaje po chwili, jego głupkowaci koledzy reagują salwą śmiechu.
- Twoja miseczka to B czy może większa? - Pyta Bartek kpiąco wpatrując się w moją klatkę piersiową.
- I tak nie pobzykasz - Warczę i mam ochotę sięgnąć po nóż, by wbić go każdemu na mojej drodze. Chłopcy się śmieją.
- Pożałujesz tego - Szepcę do Witka, gdy się wycofuję z kuchni.
- Tośka - Słyszę znów Bartka.
- Czego?! - Przysięgam, że zaraz sięgnę po ten nóż.
- Chyba ubrudziłaś sobie spodnie keczupem, czy coś - Towarzyszy temu tylko jego własny śmiech.
- Mam okres, kretynie - Warczę niedowierzając w ten dialog. Przynajmniej ścieram mu ten uśmieszek z twarzy - Jesteś zbyt ograniczony by zrozumieć takie rzeczy - Mówię i chłopak kuli się w sobie, gdy dorzucam do tego wściekłe spojrzenie moich wielkich, zielonych oczu. Nienawidzę tego świata. Znów cofam się do wyjścia, wściekła jak osa.
- Cześć Tośka - Słyszę Krzyśka.
- Nara. Odczepcie się w końcu - Prawie piszczę. Świetny poranek.
Moje nerwy koi dopiero ciepły prysznic, pod którym spędzam kolejne trzy minuty, gdy schodzę z powrotem do kuchni nie ma już Witka i jego durnowatych kolegów, ale są przynajmniej naleśniki, które zrobił, zjadam szybko kilka z nich i popijam je kawą zbożową, wychodzę z kuchni akurat, gdy pojawia się w niej mama. Jak zwykle nie mam ochoty z nią gadać, każda nasza rozmowa kończy się kłótnią, nie możemy ze sobą przebywać, bo to wieczna kłótnia. Gdy wychodzę z domu, wsiadam na rower i jadę do naszego sklepu. Pierwszy dzień lata, a pogoda wcale nie daje nam tego poznać. Niebo przykrywa gruba warstwa chmur, nieśmiałe słońce kryje się gdzieś za nimi. Nie chciałabym przemoknąć, bo mam na sobie ulubione ogrodniczki. Mam trochę daleko do sklepu, bo nasze gospodarstwo wraz ze stadniną i ośrodkiem jeździeckim zajmują sporo miejsca, ale szybko jeżdżę na rowerze i nie mam nic lepszego do roboty. Czuję wiatr w ułożonych już spiralkach, gdy gnam jak szalona ścigając się z żywiołem, choć i tak nie mam z nim szans. Rower jednak nie daje takiej przyjemności jak galopowanie na koniu. A wierzcie mi, że jestem w tym dobra, jeżdżę czasem nawet na zawody, ponoć odziedziczyłam talent po ojcu, on mnie wszystkiego uczył. Przypominam sobie twarz ojca, który był ze mną na moich pierwszych zawodach, był ze mnie naprawdę dumny, mimo że nie wygrałam. Zawsze mnie wspierał i był, gdy go potrzebowałam. Niestety zmarł przed rokiem i od tamtego czasu nasze życie się zmieniło. Razem z Witkiem i dziadkiem głównie zajmujemy się gospodarstwem i stadniną, choć dziadek i tak w większości musi się zajmować ośrodkiem i zdrowie już nie to. A matka udaje wielce schorowaną, w kółko tylko narzeka, nie wychodzi właściwie z pokoju, mnóstwo pali i jest taka "bardzo chora", że nie może nikomu pomóc, tylko dupa jej rośnie. Nie potrafię z nią gadać, bo uważa, że to moja wina, że ojciec zginął. Owszem czuję się winna, ale... Właśnie widzę mojego przyjaciela Adama pod sklepem i zeskakuję z roweru by z uśmiechem go objąć na powitanie. Jest ode mnie sporo wyższy i już dwa lata temu przestałam nad nim górować wzrostem, już czuję się przy nim mała, a on nadal rośnie, zacznę chyba być zazdrosna.
- Cześć mała.
- Cze olbrzymie - Uśmiecham się od ucha do ucha i wchodzimy do sklepu. Pierwsze o co proszę do paczka podpasek, bo mamusia wykorzystała prawie wszystkie i nie raczyła mnie o tym powiadomić. Proszę jeszcze o parę słodkości, jak na przykład czekolada i czekoladowe kuleczki i wychodzę ze sklepu, wkładam wszystko do koszyka roweru, a potem wracamy z Adamem na moją farmę po drodze rozmawiając o porannej sytuacji. Mimo że jest facetem, Adam rozumie mnie całkiem nieźle, choć nie lepiej niż moja przyjaciółka Kamila, która aktualnie znajdowała się na koloni w Hiszpanii (szczęściara, tam przynajmniej jest ciepło). Gdy pojawiamy się w stadninie Witek od razu prosi nas o pomoc, bo ponoć ma coś ważnego do zrobienia, a to oznacza, że jak się w to wkręcimy wróci dopiero w nocy. Jednak zarówno Adam jak i ja mamy ochotę popracować, dzielimy jakoś zadania i oddalamy się w przeciwnych kierunkach, a ja mam wrażenie, że mojego przyjaciela coś gryzie. Chyba nie tylko mnie dziś zimno powitało lato.

Miśka: Potworne wrażenia z potwornej przeprowadzki.

Mocniej przyciskam poduszkę do uszu, kiedy kolejna salwa płaczu na oko trzymiesięcznego dziecka zakłóca mój spokój. Spoglądam w sufit i zaciskam zęby. Mam dziwne wrażenie, że słyszę go głośniej, niż zdesperowana matka, mrucząca pod nosem rytmiczną kołysankę bez słów. Mam przed oczami zmęczoną do granic ludzkiej wytrzymałości młodą kobietę, energicznie bujającą w omdlałych ramionach berbecia, którego w dzień można bez by wyrzutów sumienia nazwać uroczym i słodkim. Bo w środku nocy z pewnością nie mam w nim nic miłego, kiedy zdziera sobie to gardełko, bez wątpienia budząc co najmniej połowę mieszkańców bloku. Uroki życia w blokowisku. Przeklinam pod nosem, po czym wsuwam pod poduszkę książkę, którą do tej pory trzymałam na kolanach. Zaśnięcie okazuje się równie trudne, co czytanie. Nie chcę zapaść się w morze myśli w obawie rozpoczęcia jutrzejszego dnia w bardziej niż zwykle podłym nastroju. Liczę barany. Klasyk. Zasypiam, nie docierając nawet do pięćdziesięciu. Dzień pierwszy osiemnastych w moim życiu letnich wakacji w skali od jeden do dziesięciu oceniam na dwa. Delikatny, chłodny deszczyk moczy maleńkimi kropelkami każdą dostępną przestrzeń, przeganiając z podwórka co bardziej uparte dzieciaki, które odważyły się wysunąć nos z ciepłego domu. Jednolicie szara, szczelna niczym kołdra warstwa gęstych chmur przykrywa czerwcowe niebo. Słońce jakby zapomniało o tym, że teraz powinno przestać się chować i zacząć zaszczycać nas swoimi ciepłymi muśnięciami żółtych dłoni. Zamykam oczy jeszcze na moment, ale po chwili docierają do mnie zwykłe dźwięki poranka w czteroosobowym mieszkaniu składającym się z trzech pokoi, toalety, łazienki i kuchni. Nienawidzę go. Każdego jego najmniejszego kąta, każdej cząsteczki kurzu osiadłej na starych, śmierdzących meblach. Całe szczęście, nie będę go musiała oglądać dłużej, niż jeszcze przez tydzień. Matka i ojciec się rozwodzą i wywożą mnie na wieś. Spełniło się w końcu największe marzenie ich obojga.
Siadam na łóżku, wsuwam kapcie i z ziewnięciem na ustach wychodzę ze swojego pokoju do zapełnionego niezabranymi jeszcze na wieś torbami i kuframi holu. Pół godziny później, cała rodzina siedzi już zapakowana w samochodzie czerwonym, niczym wisienka na urodzinowym torcie. Wsuwam słuchawki w uszy i pogrążam się w rytmie na najbliższą godzinę, dzielącą nas od nowego domu. Mimo, że jeszcze nie opuszczam mieszkania w centrum miasta na dobre, to towarzyszy temu lekki żal. Nie zostawiam tu zbyt wielu przyjaciół, mam tu jedną, no może dwie dobre koleżanki. Jednak nie należę do ludzi powszechnie lubianych. Jestem typem raczej...
Specyficznym. Uwielbiam jasno i otwarcie wyrażać zdanie. Nigdy się nie kryłam z tym, co do kogo czuję. Gust mam specyficzny a znajomych dobieram z chirurgiczną precyzją. Może to i źle. Ale mnie jednak nigdy specjalnie nie dokuczała samotność. Mam swoje książki. Trasa mija mi szybko na dziwnych przemyśleniach  Miasto opuszczamy po blisko dwudziestu minutach i szybko zaczynamy zagłębiać się w zielone, przyjazne dla oka tereny. Mimo braku słońca, w którym wszystko wygląda lepiej, miło spogląda mi się przez okno. Pola wyglądają niczym z holenderskiej pocztówki; magicznie kolorowe, z przymykającymi tu i ówdzie dzikimi zwierzętami. Nie jestem typem romantyka zachwycającego się nad cudem stworzenia a mimo to, ten widok robi na mnie wrażenie. Kolejna klatka, niczym w taniej amerykańskiej produkcji. Zielony, dawno nie wymieniany znak zaznaczający początek trzydziestoosobowej wsi Śmietankowo wita nas swoim przyjemnym, raczej ciepłym wyglądem. Widzę las. Nie oczekujcie pięknego, zapierającego dech krajobrazu, bo takowego nie widzę. Jest tylko las. No i łąka, która powstała niewątpliwie tylko po to, żeby mógł stanąć na niej dom z czerwonej cegły, zakończony brązowym dachem z nową, błyszczącą dachówką. Możliwe, że poprzedni dach zwiała wichura, bo kompletnie nie pasuje do reszty utrzymanego w spokojnym, typowo wiejskim klimacie domku. Stoi przed nim stodoła. Niezwykle mała, bo pewnie ledwo zmieściłby się tam traktor, ale jest. No i to by było na tyle. Jak okiem sięgnąć las. Zaczynał się tuż za drewnianym ogrodzeniem i kończył nie wiadomo gdzie. Zieleń uspokaja. Jeśli to prawda, to od dzisiaj będę tak spokojna że będzie można mnie osądzić o używanie substancji psychoaktywnych. Zarzucam na ramię plecak wypełniony rzeczami pierwszej potrzeby i jako pierwsza podchodzę do niskiej furtki z numerem czternaście. Jest to ostatni domek w tej wsi. A więc mam czternaście domów pełnych dziwacznych sąsiadów.