Mocniej przyciskam poduszkę do uszu, kiedy kolejna salwa
płaczu na oko trzymiesięcznego dziecka zakłóca mój spokój. Spoglądam
w sufit i zaciskam zęby. Mam dziwne wrażenie, że słyszę go głośniej, niż
zdesperowana matka, mrucząca pod nosem rytmiczną kołysankę bez słów. Mam przed
oczami zmęczoną do granic ludzkiej wytrzymałości młodą kobietę, energicznie
bujającą w omdlałych ramionach berbecia, którego w dzień można bez by wyrzutów
sumienia nazwać uroczym i słodkim. Bo w środku nocy z pewnością nie mam w nim
nic miłego, kiedy zdziera sobie to gardełko, bez wątpienia budząc co najmniej
połowę mieszkańców bloku. Uroki życia w blokowisku. Przeklinam pod nosem, po
czym wsuwam pod poduszkę książkę, którą do tej pory trzymałam na kolanach.
Zaśnięcie okazuje się równie trudne, co czytanie. Nie chcę zapaść się w morze
myśli w obawie rozpoczęcia jutrzejszego dnia w bardziej niż zwykle podłym
nastroju. Liczę barany. Klasyk. Zasypiam, nie docierając nawet do
pięćdziesięciu. Dzień pierwszy osiemnastych w moim życiu letnich wakacji w
skali od jeden do dziesięciu oceniam na dwa. Delikatny, chłodny deszczyk moczy
maleńkimi kropelkami każdą dostępną przestrzeń, przeganiając z podwórka co
bardziej uparte dzieciaki, które odważyły się wysunąć nos z ciepłego domu.
Jednolicie szara, szczelna niczym kołdra warstwa gęstych chmur
przykrywa czerwcowe niebo. Słońce jakby zapomniało o tym, że teraz powinno
przestać się chować i zacząć zaszczycać nas swoimi ciepłymi muśnięciami żółtych
dłoni. Zamykam oczy jeszcze na moment, ale po chwili docierają do mnie zwykłe
dźwięki poranka w czteroosobowym mieszkaniu składającym się z trzech pokoi,
toalety, łazienki i kuchni. Nienawidzę go. Każdego jego najmniejszego kąta,
każdej cząsteczki kurzu osiadłej na starych, śmierdzących meblach. Całe
szczęście, nie będę go musiała oglądać dłużej, niż jeszcze przez tydzień. Matka
i ojciec się rozwodzą i wywożą mnie na wieś. Spełniło się w końcu największe
marzenie ich obojga.
Siadam na łóżku, wsuwam kapcie i z ziewnięciem na ustach wychodzę ze swojego pokoju do zapełnionego niezabranymi jeszcze na wieś torbami i kuframi holu. Pół godziny później, cała rodzina siedzi już zapakowana w samochodzie czerwonym, niczym wisienka na urodzinowym torcie. Wsuwam słuchawki w uszy i pogrążam się w rytmie na najbliższą godzinę, dzielącą nas od nowego domu. Mimo, że jeszcze nie opuszczam mieszkania w centrum miasta na dobre, to towarzyszy temu lekki żal. Nie zostawiam tu zbyt wielu przyjaciół, mam tu jedną, no może dwie dobre koleżanki. Jednak nie należę do ludzi powszechnie lubianych. Jestem typem raczej...
Specyficznym. Uwielbiam jasno i otwarcie wyrażać zdanie. Nigdy się nie kryłam z tym, co do kogo czuję. Gust mam specyficzny a znajomych dobieram z chirurgiczną precyzją. Może to i źle. Ale mnie jednak nigdy specjalnie nie dokuczała samotność. Mam swoje książki. Trasa mija mi szybko na dziwnych przemyśleniach Miasto opuszczamy po blisko dwudziestu minutach i szybko zaczynamy zagłębiać się w zielone, przyjazne dla oka tereny. Mimo braku słońca, w którym wszystko wygląda lepiej, miło spogląda mi się przez okno. Pola wyglądają niczym z holenderskiej pocztówki; magicznie kolorowe, z przymykającymi tu i ówdzie dzikimi zwierzętami. Nie jestem typem romantyka zachwycającego się nad cudem stworzenia a mimo to, ten widok robi na mnie wrażenie. Kolejna klatka, niczym w taniej amerykańskiej produkcji. Zielony, dawno nie wymieniany znak zaznaczający początek trzydziestoosobowej wsi Śmietankowo wita nas swoim przyjemnym, raczej ciepłym wyglądem. Widzę las. Nie oczekujcie pięknego, zapierającego dech krajobrazu, bo takowego nie widzę. Jest tylko las. No i łąka, która powstała niewątpliwie tylko po to, żeby mógł stanąć na niej dom z czerwonej cegły, zakończony brązowym dachem z nową, błyszczącą dachówką. Możliwe, że poprzedni dach zwiała wichura, bo kompletnie nie pasuje do reszty utrzymanego w spokojnym, typowo wiejskim klimacie domku. Stoi przed nim stodoła. Niezwykle mała, bo pewnie ledwo zmieściłby się tam traktor, ale jest. No i to by było na tyle. Jak okiem sięgnąć las. Zaczynał się tuż za drewnianym ogrodzeniem i kończył nie wiadomo gdzie. Zieleń uspokaja. Jeśli to prawda, to od dzisiaj będę tak spokojna że będzie można mnie osądzić o używanie substancji psychoaktywnych. Zarzucam na ramię plecak wypełniony rzeczami pierwszej potrzeby i jako pierwsza podchodzę do niskiej furtki z numerem czternaście. Jest to ostatni domek w tej wsi. A więc mam czternaście domów pełnych dziwacznych sąsiadów.
Siadam na łóżku, wsuwam kapcie i z ziewnięciem na ustach wychodzę ze swojego pokoju do zapełnionego niezabranymi jeszcze na wieś torbami i kuframi holu. Pół godziny później, cała rodzina siedzi już zapakowana w samochodzie czerwonym, niczym wisienka na urodzinowym torcie. Wsuwam słuchawki w uszy i pogrążam się w rytmie na najbliższą godzinę, dzielącą nas od nowego domu. Mimo, że jeszcze nie opuszczam mieszkania w centrum miasta na dobre, to towarzyszy temu lekki żal. Nie zostawiam tu zbyt wielu przyjaciół, mam tu jedną, no może dwie dobre koleżanki. Jednak nie należę do ludzi powszechnie lubianych. Jestem typem raczej...
Specyficznym. Uwielbiam jasno i otwarcie wyrażać zdanie. Nigdy się nie kryłam z tym, co do kogo czuję. Gust mam specyficzny a znajomych dobieram z chirurgiczną precyzją. Może to i źle. Ale mnie jednak nigdy specjalnie nie dokuczała samotność. Mam swoje książki. Trasa mija mi szybko na dziwnych przemyśleniach Miasto opuszczamy po blisko dwudziestu minutach i szybko zaczynamy zagłębiać się w zielone, przyjazne dla oka tereny. Mimo braku słońca, w którym wszystko wygląda lepiej, miło spogląda mi się przez okno. Pola wyglądają niczym z holenderskiej pocztówki; magicznie kolorowe, z przymykającymi tu i ówdzie dzikimi zwierzętami. Nie jestem typem romantyka zachwycającego się nad cudem stworzenia a mimo to, ten widok robi na mnie wrażenie. Kolejna klatka, niczym w taniej amerykańskiej produkcji. Zielony, dawno nie wymieniany znak zaznaczający początek trzydziestoosobowej wsi Śmietankowo wita nas swoim przyjemnym, raczej ciepłym wyglądem. Widzę las. Nie oczekujcie pięknego, zapierającego dech krajobrazu, bo takowego nie widzę. Jest tylko las. No i łąka, która powstała niewątpliwie tylko po to, żeby mógł stanąć na niej dom z czerwonej cegły, zakończony brązowym dachem z nową, błyszczącą dachówką. Możliwe, że poprzedni dach zwiała wichura, bo kompletnie nie pasuje do reszty utrzymanego w spokojnym, typowo wiejskim klimacie domku. Stoi przed nim stodoła. Niezwykle mała, bo pewnie ledwo zmieściłby się tam traktor, ale jest. No i to by było na tyle. Jak okiem sięgnąć las. Zaczynał się tuż za drewnianym ogrodzeniem i kończył nie wiadomo gdzie. Zieleń uspokaja. Jeśli to prawda, to od dzisiaj będę tak spokojna że będzie można mnie osądzić o używanie substancji psychoaktywnych. Zarzucam na ramię plecak wypełniony rzeczami pierwszej potrzeby i jako pierwsza podchodzę do niskiej furtki z numerem czternaście. Jest to ostatni domek w tej wsi. A więc mam czternaście domów pełnych dziwacznych sąsiadów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz